O ciąży, która dała mi do zrozumienia, co znaczy „być przy nadziei”

O ciąży, która dała mi do zrozumienia, co znaczy „być przy nadziei”

Tydzień temu skończyłam 37 lat i gdyby kilka lat temu ktoś mi powiedział, że w tym wieku będę w ciąży, to bym nie uwierzyła. Pierwsze dziecko urodziłam dwa miesiące po 26 urodzinach, a to, które sześć lat temu miało być ostatnim, gdy miałam 30 lat. Tymczasem mam lat 37 i jeśli wszystko dobrze pójdzie, za kilka miesięcy zostanę mamą po raz czwarty!

Żadnej ciąży nie bałam się tak, jak tej i jak się okazało, żadna nie była tak trudna jak ta. Od lekarzy zawsze słyszałam, że dzieci to się powinno rodzić do 35 roku życia, bo potem może być ciężko w ciąże zajść, a ryzyko wystąpienia wad genetycznych jest znacznie wyższe niż w młodszym wieku. Dlatego gdy dowiedziałam się, że jestem w czwartej ciąży, to bardzo szybko radość zamieniła się w strach, bałam się czy na pewno wszystko będzie dobrze. Z tej przyczyny o ciąży przez bardzo długi czas nie wiedział prawie nikt. Doszłam do wniosku, że najpierw chcę zrobić badania prenatalne, upewnić się, że z ciążą wszystko jest w porządku i ze wszystkim się oswoić, a dopiero potem powiedzieć bliskim.

Nie było to łatwe, bo rosnący brzuch zupełnie ze mną nie współpracował. Serio, w trzecim miesiącu wieczorami wyglądałam tak:

W pierwszej ciąży takie zdjęcie mogłabym sobie zrobić w trzecim trymestrze. Nauczyłam się jednak wciągać brzuch, w sytuacjach, które wymagały zamaskowania ciąży, czekałam na 13 tydzień ciąży i badania prenatalne.

Plan był idealny – badania robię tuż na początku września, potem wyjeżdżamy na tydzień w Bieszczady, a jak wrócimy, to mamy już wyniki i możemy oswajać otoczenie z faktem, że z grupy rodzin „prawdopodobnie patologicznych” trafimy do grupy „po prostu patologicznych” ;)

Niestety życie postanowiło nie uwzględnić tych planów i zamiast chodzić z przyjaciółmi po Bieszczadach, oglądałam sobie zdjęcia z ich górskich wędrówek, leżąc z poronieniem zagrażającym w szpitalu w Lesku. Wybitnie mi się ten wyjazd nie udał. Zamiast wieczorem omawiać trasy, które przejdziemy następnego dnia, jechałam z przyjaciółką do szpitala totalnie zaryczana. A że z Wetliny do Leska jedzie się godzinę, to w tym czasie zdążyłam się nawet pogodzić z tym, że ciąży po prostu już nie ma.

Do szpitala przyjmowały mnie absolutnie cudowne położne, które zupełnie nie dały po sobie znać, że w nocy wolą spać, a nie wypełniać dokumenty, były po prostu najmilsze na świecie. Bałam się tego strasznie, bo wysłuchałam przez lata wiele historii o braku empatii wśród personelu medycznego w sytuacjach takich, jak moja. W całym tym moim strachu i przerażeniu one starały się na każdym kroku okazać mi swoją troskę. To było absolutnie bezcenne w tamtych chwilach.

Trochę nie dowierzałam lekarce, kiedy na USG wyszło, że serce dziecka bije. Ze trzy razy kazałam jej się upewnić, czy to nie pomyłka. Okazało się, że to ogromne krwawienie, które mi się przytrafiło, to objaw krwiaka w macicy, który tej ciąży zagraża, ale tak naprawdę to nic nie wiadomo. Nie byłam w stanie uwierzyć, że po bardzo silnych skurczach i utracie takiej ilości krwi jest jakakolwiek szansa na to, że ta historia skończy się dobrze. Do rana nie byłam w stanie zasnąć, więc przeczytałam wszystkie teksty naukowe na temat krwiaków w ciąży, jakie znalazłam w internecie. Podczas porannego obchodu byłam obcykana w statystykach dotyczących krwiaków i poronień, wiedziałam więc, że w sumie nic nie wiadomo, trzeba leżeć i czekać, może się uda, a może nie. I w sumie nawet nie wiadomo, ile to czekanie potrwa, bo krwiaki mogą się wchłaniać dość długo, więc miałam przed sobą tygodnie ogromnej niepewności.

Po trzech dniach patrzenia się w szpitalny sufit i brania leków przeciwkrwotocznych wróciłam do Wetliny, gdzie przez kolejne dwa dni patrzyłam się na góry i brałam kolejne leki, zastanawiając się, czy dam radę nic nie robić przez kolejne tygodnie i jaki jest sens tego nicnierobienia, skoro, tak czy inaczej, ewentualne poronienie nie do końca zależy od tego, jak bardzo będę odpoczywać. Byłam przerażona tym, jaka odpowiedzialność na mnie leży oraz tym, że w sumie nie wiadomo, czy mam jakikolwiek wpływ na to, co się wydarzy.

Po powrocie do domu czułam się cały czas bardzo źle, więc większość doby spałam. Całe dobre samopoczucie zostawiłam na wrześniową Pierwszą Komunię Lili i wizyty u lekarzy. Bardzo dobre wyniki badań prenatalnych nie cieszyły tak, jak myślałam, odpuściłam sobie też robienie prywatnych badań genetycznych, bo zaczęłam wątpić w sens sprawdzania genetyki przy takim zagrożeniu poronieniem.

Cały czas czekałam na jakąś dobrą wiadomość od lekarzy, ale za każdym razem coś było nie tak. Dopiero tydzień temu wyszłam od lekarza, słysząc po raz pierwszy od dawna, że na USG wszystko wygląda w porządku! Był to też jeden z pierwszych dni, kiedy w tej ciąży poczułam się naprawdę dobrze. Na tyle dobrze, że postanowiłam wrócić do normalnej aktywności, choć już po dwóch godzinach mój organizm dobitnie wytłumaczył mi, że miesiąc spędzony w łóżku ma jednak naprawdę spore przełożenie na kondycję fizyczną człowieka.

Żadnej ciąży nie trzymaliśmy tak długo w tajemnicy. Zazwyczaj tuż na początku drugiego trymestru mówiliśmy o ciąży wszystkim wokół, bo ciężko nie dzielić się z bliskimi taką radością (zwłaszcza jeśli ojciec dzieci ma ADHD ;)). Tym razem, nawet kiedy na wyjeździe z przyjaciółmi trafiłam nagle do szpitala i ciężko było ukryć powód mej hospitalizacji, to nie chciałam o tym mówić, bo byłam przekonana, że za chwilę tematu po prostu nie będzie.

Stało się jednak inaczej, jakoś udało mi się dotrwać do połowy ciąży, przestałam wciągać brzuch (którego i tak wciągać się już nie da) i oswajam wszystkich z myślą, że będzie nas sześcioro! Chociaż przyznam szczerze, że mnie zupełnie nie przeraża liczba dzieci, bardziej to, że znowu nie będę w nocy spać. Przez ostatnie tygodnie przesypiałam minimum połowę doby i już się do tego zdążyłam przyzwyczaić. Nadchodzą ciężkie czasy ;)

Gdy teraz, już w sumie na półmetku, patrzę na to, co przez te ostatnie tygodnie przeszliśmy, to chce mi się śmiać, że na samiutkim początku ciąży zastanawiałam się, czy w ogóle warto gdzieś tę ciążę prowadzić. Byłam przekonana, że w czwartej ciąży, to już nic mnie nie zaskoczy, zrobię ze trzy razy USG i z pięć razy pójdę do lekarza, a na koniec pojadę do szpitala urodzić. Tymczasem do końca czwartego miesiąca na USG byłam pięć razy, a poza wizytami lekarskimi zaliczyłam również szpital i w sumie wciąż nie czuję się tej ciąży pewna.

Najlepsze jest to, że w żadnej ciąży nie miałam takiej ochoty, jak teraz wydać milionów na te wszystkie detektory tętna płodu. W sumie przed tym zakupem uratował mnie wyłącznie fakt, że czuję już ruchy dziecka, a to jest dużo łatwiejsze do ogarnięcia dla mnie niż jakikolwiek specjalny detektor. Jeśli więc myśleliście (tak jak ja), że jak się ma dużo dzieci, to człowiek potrafi już oswoić ten paniczny strach o dziecko, to niestety donoszę, że nic z tego. O każde kolejne martwimy się dokładnie tak samo, od momentu kiedy dowiadujemy się o ciąży do końca naszego życia. Taki nasz los!


Dodam jeszcze, że nie planowałam dzielić się na blogu tym przeżyciem, bo jest to dla mnie wydarzenie bardzo osobiste. Naprawdę dużo mnie kosztowało kliknięcie przycisku „Opublikuj”. Przypomniałam sobie jednak, jak leżałam w szpitalu na lekach przeciwskurczowych i przeciwkrwotocznych, i umierałam ze strachu. Szukałam wtedy jakiejkolwiek nadziei na to, że mam szansę na szczęśliwe zakończenie. Pomyślałam sobie, że dużo bym wtedy dała, by trafić na taką historię z happy endem. Jak na złość żadnej nie znalazłam. Zostawiam ją więc tutaj przede wszystkim dla ciebie – dziewczyno, która szukasz czegoś, co pozwoli ci się tej nadziei trzymać.

Tagi:

Zobacz
więcej

Bezpieczna droga do żłobka, szkoły i przedszkola

Bezpieczna droga do żłobka, szkoły i przedszkola

Już za chwilkę będziemy znowu odprowadzać swoje dzieci do szkoły, przedszkola czy żłobka. Zapewne jeśli pogoda pozwoli, to będziemy chodzić pieszo, czy jeździć rowerem, ale jeśli mamy daleko, albo pogoda zacznie zawodzić, to prawdopodobnie zaczniemy w tym celu używać samochodu.