Każdy szanujący się nadbałtycki plażowicz musi mieć parawan. Nie ważne czy wieje czy nie, ale parawan być musi. Możemy dzięki niemu wygrodzić sobie kawałeczek plaży tylko do naszej dyspozycji i udawać, że nikogo poza nami tak naprawdę tam nie ma. Bez parawanów nad Bałtykiem byłoby zupełnie nieswojo. Oprócz parawanu trzeba mieć jeszcze parasol (bo parawan cienia nie daje) i koc albo leżak. Najlepiej leżak, bo jest na nim jednak wygodniej niż na piasku. Jest to absolutnie podstawowy ekwipunek plażowicza. Każdy kto na polską plażę uda się jedynie z ręcznikiem będzie się czuł obco i nieswojo – nie będzie miał ani swojego miejsca na plaży, ani cienia, w którym można odpocząć. Co jednak jeśli na plażę chcemy wybrać się z małymi dziećmi i oprócz parawanu, parasola i koca trzeba zabrać dzieci, zabawki do piasku, kółka do pływania, jedzenie, picie, stroje na zmianę, ręczniki i nocnik? W takiej sytuacji najwygodniej zrezygnować z dzieci, ale jeśli akurat nie mamy takiej możliwości to warto zrezygnować z tego, co najcięższe i najbardziej nieporęczne – czyli parawanu i parasola. Tylko co wtedy? Trzeba przecież mimo wszystko się jakoś na tej plaży rozbić, gdzieś trzymać tysiące naszych rzeczy i złapać chociaż trochę cienia czy osłonić śpiące dziecko od wiatru. W takiej sytuacji najlepiej sprawdzają się namioty plażowe.
Namioty są w modzie od kilku sezonów, najczęściej na polskich plażach spotykany jest niebieski namiot Quechua z moim „ulubionym” systemem rozkładania w 2 sekundy i składania w 20 minut (nam się nigdy nie udało go złożyć szybko i najczęściej przy składaniu musieliśmy oglądać filmy instruktażowe na YouTube). Poza tym namioty Quechua są dosyć głębokie, może się tam zmieścić cała rodzina, ale jak się porządnie nagrzeją na słońcu to w środku robi się sauna i nie da się tam wytrzymać. Do tego wcale nie są jakieś bardzo poręczne. Moja rodzina jest więc przeciwnikiem tych namiotów – mimo że ładne i lekkie, to niestety wolimy zabrać ze sobą na plażę parawan i parasol.
Dlatego kiedy w tym roku zobaczyłam, że Decathlon ma w swojej ofercie zupełnie inne namioty plażowe to pobiegłam je oglądać i kupić. Tribord (bo o nim mowa) jest tak naprawdę parasolko-namiotem. Nie jest mocno zabudowany, ale fantastycznie ochrania przed słońcem i upałem. Dla mnie siedzenie pod nim było wybawieniem w upalne dni na plaży. Dzięki materiałowi z jakiego jest wykonany namiot odbija 95% promieniowania UVA i UVB. Zdarzało się tak, że po kilku godzinach siedzenia pod tym namiotem robiło mi się na tyle chłodno, że miałam ochotę wyjść trochę na słońce żeby się ogrzać :)
Pomimo tego, że namiot jest płytki to spokojnie mogą sobie tam usiąść 2 dorosłe osoby z dwójką dzieci, nie wspominając o tym, że dziecko może sobie spokojnie tam spać, bez ryzyka, że obudzi się w saunie :) Wymiary rozłożonego namiotu to: 110 cm wysokości, 180 cm szerokości i 90 cm głębokości. “Podłoga” w namiocie jest nieprzemakalna, więc możemy go rozłożyć na mokrej trawie czy piasku i usiąść w nim bez obaw.
Absolutnie najfajniejsze w namiocie Tribord jest jego składanie i rozkładanie. Robi się to dokładnie tak samo jakbyście składali i rozkładali duży parasol. Obydwie czynności zajmują nie więcej niż kilka sekund. Po rozłożeniu wystarczy przyszpilić go do piasku i gotowe. Namiot stoi, chroni przed słońcem i wiatrem. Po złożeniu chowa się go do pokrowca o długości 112 cm. Całość jest bardzo lekka i wygodna podczas noszenia.
Dla wygody plażowiczów z boku namiotu znajdują się dwie kieszenie, do których ja chowałam nasze suche ubrania, a sznurek, który służy do złożenia namiotu może służyć jako sznurek na mokre stroje i ręczniki :)
Tribord można kupić w Decathlonie za 129,99 zł, więc w cenie bardzo rozsądnej jak na schronienie dla całej rodziny. Jeśli ktoś z was wahał się nad zakupem bo nie mógł zobaczyć go na żywo, a nie chciał kupować w ciemno, to nie macie się czego obawiać :) My jesteśmy zachwyceni.