Pierwszego września Franek po raz pierwszy pójdzie do szkoły. Wiadomo to dość stresujące, bo nikt nie wie, czy nauczy się w końcu tego pisanego „a”, jak często będziemy gościć na dywaniku i czy otrzyma promocję do drugiej klasy. Byłabym spokojniejsza, gdybym w wakacje przerobiła z nim program pierwszej klasy i 31 sierpnia zrobiła egzamin sprawdzający, ale jakoś wypadło mi to z głowy i nie zdążyłam nadrobić. Muszę więc teraz zmierzyć się z tą niepewnością dotyczącą przyszłości dziecka.
Już się nawet pogodziłam z tym, że kwestie szkolne zostawię jednak w rękach Franka, bo to on tam musi pójść i stawić czoło tej nowej rzeczywistości, ale jest w tym wszystkim coś, co bardzo mocno będzie dotyczyło mnie samej i w żaden sposób nie uda mi się tego uniknąć. Nie, nie chodzi o zakup garsonek na wywiadówkę, bo podobno można przyjść ubranym normalnie, ani o ćwiczenie srogiej miny, która będzie towarzyszyć pytaniu „A lekcje już odrobiłeś?”, bo żadnych lekcji przynajmniej na początku się nie spodziewam. Chodzi natomiast o PORANNE WSTAWANIE.
Jakoś tak się przez ostatnie dwa lata zorganizowaliśmy, że dzieci wychodzą z domu do przedszkola o 8.30. Wszystkim się to podoba, przedszkole nie narzeka, my nie musimy zrywać się łóżek bladym świtem i jest fajnie. Tymczasem okazało się, że 8.45 nie jest dobrą godziną na wejście do szkoły, gdyż lekcje zaczynają się o 8.15. Nie wiem skąd ta godzina i dlaczego nikt do nas nie zadzwonił i nie ustalił, czy taka pora nam pasuje, czy jesteśmy w stanie przywieźć dziecko na 8.15, czy to nie psuje jakichś naszych rodzinnych rytuałów i przyzwyczajeń. Szkoła kompletnie nas olała w tej kwestii i muszę przyznać, że jednak trochę mnie rozczarowała.
Ponieważ okazało się, że nie da się oprotestować w kuratorium tej 8.15, to postanowiłam stawić czoło temu wyzwaniu, potraktować je jako kolejną kłodę, którą życie rzuciło mi pod nogi, ale ja się nie poddam, ja się nie ugnę i pokażę tej 8.15, że nie z takimi problemami sobie w życiu poradziłam!!! W końcu impossible is nothing!
Przygotowałam więc plan treningowy dla całej rodziny, każdy miał wyznaczone działania i codziennie rano trenowaliśmy, w nadziei, że w końcu któryś trening zakończy się sukcesem. Daliśmy sobie na to trochę czasu. Pierwszy trening odbył się dokładnie tydzień przed godziną „0” i zakończył się oczywiście fiaskiem.
Zorganizowałam budziki, ubrania, zadania, szczotki do włosów i nawet buty ułożyłam przy wyjściu tak, żeby niczego nie trzeba było szukać. Niestety srogo zaspaliśmy i nawet przy naszym bardzo szybkim zrywie (bo chcieliśmy zdążyć do przedszkola, chociaż na 9.00) wiadomo było od początku, że jesteśmy skazani na porażkę. Po prostu trudno byłoby przyjechać do przedszkola na 8.15, po tym, kiedy obudziliśmy się o 8.17.
Kolejne treningi przynosiły znacznie lepsze wyniki, ale ciągle byliśmy daleko od upragnionego celu. Pewnego dnia byłam już tak zestresowana, że nie zdążymy, że obudziłam się godzinę przed budzikiem, chciałam nawet zerwać na nogi całe domostwo, krzycząc: „Pobudka, jeśli wstaniemy godzinę przed budzikiem, to na pewno zdążymy!”, ale później pomyślałam sobie, że jednak nie jestem gotowa na krzyki, piski, nerwowe szukanie skarpetek i wyrywanie sobie pasty do zębów.
Wstałam sama, po cichutku, nie budząc nikogo. Poszłam się umyć i ubrać. Zeszłam do kuchni, zrobiłam sobie kawę. I gdy cappuccino doszło do mózgu, to mnie olśniło!!! Cały plan był źle rozpisany!!! Założyłam, że najważniejszym celem poranka jest nie spóźnić się do szkoły, a tymczasem priorytetem powinno być wypicie pysznej kawy w ciszy i spokoju, a zdążenie na pierwszą lekcję jest jedynie skutkiem tego, że matka prawidłowo zaczęła dzień.
Wszystko zaczęło mi się układać w głowie, zrozumiałam, że w szkolnej wyprawce nie jest ważny plecak, czy piórnik, bo dziecko i tak nigdy go nie użyje, jeśli nie będzie w stanie dotrzeć do szkoły. Absolutnie fundamentalny jest dobry ekspres do kawy! Bez tego nie będzie ani rozpoczęcia szkoły, ani promocji do następnej klasy, ani świadectwa z paskiem, ani matury. Niczego nie będzie!
Od tego dnia nasz ekspres do kawy jest traktowany z należytym szacunkiem, jako mecenas edukacji naszych dzieci i patron ich sukcesu. Jestem niesamowicie wdzięczna losowi, że zupełnie nieświadomi istoty sprawy, wymieniliśmy jeszcze w trakcie wakacji kawiarkę i spieniacz do mleka, na nasz pierwszy prawdziwy ekspres, który sam spienia mleko i robi dokładnie takie cappuccino, żeby pianka wystawała lekko ponad mój ulubiony kubek. A to wszystko przy użyciu jednego guzika <3
Pamiętajcie więc, że sukces waszego dziecka, zaczyna się w kubku dobrej kawy!
A jeśli zastanawiacie się właśnie nad kupnem ekspresu do kawy do zabudowy, to z czystym sercem polecam nasz – Hotpoint CM 9945 HA.
Ma mnóstwo zalet, bo można sobie wybrać moc kawy (od łagodnej po ekstra mocny) i wielkość kawy (od malutkiego espresso do dużego kubka). Możemy ustawić ekspres tak, żeby robił nam dokładnie tyle kawy, ile mieści się w naszym ulubionym kubku.
Kawa jest mielona w ceramicznym młynku, ale możemy też wsypać do niego kawę już zmieloną, jeśli ziarnista nam się skończyła. No i najważniejsze jest to, że ekspres ma spieniacz do mleka, dzięki któremu jest dla mnie najlepszym ekspresem na świecie, bo robi przepyszne cappuccino!
Zauważyłam tylko dwie wady. Pierwsza jest taka, że od kiedy dobra kawa jest tak prosta do zrobienia, to piję ją znacznie częściej. A druga to konieczność częstego dolewania wody, pomimo 2 litrowego zbiornika, bo ekspres jest ciągle w ruchu, szczególnie gdy mamy gości :)
No i mam wskazówkę montażową: bardzo dobrym pomysłem jest zamontowanie pod ekspresem do kawy piekarnika. Dzięki temu jest się na czym oprzeć, i można sobie bezpiecznie drzemać w oczekiwaniu na kawę :) O właśnie tak, jak na zdjęciu :)
Wpis powstał przy współpracy z marką Hotpoint, która w tym roku objęła patronatem mój drugi blog mikemary.pl :)