Mam dwa takie miejsca w polskich górach, które kocham miłością ogromną. Pierwsze są Bieszczady, w które jeździmy co roku, od kiedy urodziła się Hela. Miłości do Bieszczad nikomu tłumaczyć nie trzeba i mam nadzieję, że kiedyś w końcu pokażę na blogu nasze ukochane bieszczadzkie miejsca i trasy w sam raz na wyjazd w góry z dziećmi. Drugie miejsce to Lasocki Grzbiet, zapomniana część Karkonoszy, którą najłatwiej znaleźć na mapie Rudaw Janowickich.
Do tego miejsca mam ogromny sentyment, gdyż właśnie tam pojechałam na pierwszy w życiu obóz. Był rok 1993, miałam wtedy niecałe 10 lat i byłam przerażona tym, że jadę na 3 tygodnie z obcymi dziećmi (rodzonego brata nie liczyłam, bo brat to chłopak, a chłopaki w tym wieku to wiadomo). Ale tak się jakoś potoczyło, że ten obóz był pierwszym z DZIEWIĘCIU, które tam przeżyłam. Tam uczyłam się jeździć na nartach, tam pokochałam góry i nauczyłam się ścielić łóżko tak, by na pościeli nie było nawet jednej zmarszczki. Poznałam tam też mnóstwo wspaniałych ludzi – z częścią mam kontakt do dziś :) A Schronisko Srebrny Potok (kiedyś PTTK) to miejsce, o którym zawsze myślę ciepło!
Korzystając z tego, iż zostałam aktualnie sama z Heleną (Michał jest w USA na skautowym Jamboree, a Lila z Frankiem na kolonii zuchowej) postanowiłam zabrać ją do tych moich kochanych Jarkowic. Było to dość odważne, gdyż ja tam nie byłam od 1998 roku i nie miałam pojęcia, jak schronisko wygląda teraz i czy przez przypadek tym wyjazdem nie zniszczę sobie wspomnień z dzieciństwa. Drugi powód, dla którego miałam wątpliwości czy to dobry pomysł, było to, że Helena nie chodzi(ła) po górach. Jeszcze na majówce jej rekord trasy w górach wynosił 1300 m, więc jak się domyślacie, chodzeniem po górach nazwać tego nie można. No ale raz się żyje, lepiej odwiedzić stare kąty po 21 latach niż po 50! Spędziłyśmy w Jarkowicach dwa dni i od powrotu nie myślę o niczym innym, więc postanowiłam podzielić się tym, jak wspaniałe są te góry i to miejsce, gdyż może akurat szukacie czegoś wyjątkowego na górski odpoczynek :)
Lasocki Grzbiet to góry niewysokie — schronisko znajduje się na wysokości 618 m n.p.m, a najwyższy szczyt grzbietu to Łysocina (1189 m n.p.m.), na większości tras pokonuje się więc dość małe przewyższenia, rzadko zdarzają się ostre podejścia, bo stoki są łagodne. Turystów praktycznie tam nie ma — my podczas naszych dwóch całodziennych wędrówek spotkałyśmy w sumie 10 osób (5 rowerzystów z naszego schroniska, 2 turystów z naszego schroniska i 3 Czechów na szlaku biegnącym granicą z Czechami) i kilka razy leśniczego w samochodzie. Po górach chodziłyśmy przez kilka godzin i nie było tam żywego ducha! Ma to swoje zalety — szlaki są niezadeptane, jest cicho i bardzo spokojnie i nie ma tam żadnych śmieci. Z drugiej strony łatwiej się zgubić, bo szlaki są słabo utrzymane, nie ma możliwości, by iść bez mapy, bo nikt nam nie pomoże, a słabe oznaczenia szlaków mogą dać się we znaki.
Odpoczynki na trasie (a robiłyśmy ich milion) zawsze są w przepięknych miejscach — na łące wśród traw i kwiatów, na pięknych polanach czy nad strumykiem. Jeśli nogi zaprowadzą was na szlak koło Borowej Góry, to będziecie mogli cały dzień obżerać się jagodami, bo rośnie ich tam mnóstwo i są ogromne (zarówno owoce, jak i krzaki, które nierzadko miały pół metra!). Chodząc po szlakach, będziecie mieć mnóstwo zabawy w szukanie oznaczeń i oglądanie się za siebie (bo może gdzieś jest jakiś znak dla tych schodzących), no i chyba nigdzie się tak dobrze nie nauczycie korzystać z mapy i ufać sobie w kwestii orientacji w terenie :) Powiem szczerze, że po którejś godzinie tych górskich spacerów zrozumiałam, czemu na tych naszych obozach uczono nas, jak sobie radzić, gdy zgubimy się w górach. Szansa na zgubienie się na Lasockim Grzbiecie jest po prostu dużo większa niż w jakimkolwiek innym miejscu w Polsce ;)
Te góry są nieodkryte — ciężko jest znaleźć w internecie jakieś relacje z pokonywanych w nich tras, można więc je poznawać samodzielnie. Nie znajdziecie w internecie żadnych gotowców w stylu „10 miejsc, które musisz zobaczyć” czy „5 tras, które musisz pokonać”. Szlaki czekają na to, by samemu sprawdzić, czy na pewno się nie urywają, nie są zarośnięte czy zawalone pniami. Część z nich istnieje tylko na mapie, więc pewnie zdarzy się wam nagłowić, jak to się stało, że szlak nie istnieje. No i na pewno będziecie zachwyceni, jeśli uda wam się znaleźć podczas wędrówki przepiękną drewnianą kapliczkę na Pańskiej Górze! Dlatego nie szukajcie żadnych gotowych tras — po prostu bierzcie mapę i zaplanujcie, co chcecie odkryć!
Ja byłam w ogromnym szoku, jak te góry zadziałały na Helenę. Po pierwsze przed wyjazdem powiedziała, że nie bierzemy nosidła. Co prawda nie chciało mi się do końca wierzyć, że to jest mądry wybór, no ale zaryzykowałam. Pierwszego dnia miałyśmy do przejścia trasę o długości niespełna 8 km (szlakiem czerwonym do granicy z Czechami, potem szlakiem żółtym, którego nie było pod Owczarkę, a potem niebieskim do schroniska). Trasę tę niezbyt żwawi turyści pokonują w 2h 20 min, nam to zajęło 4h 40 min. Szłyśmy dokładnie 2h 20 min, więc pozostałe 2 godziny musiałyśmy spędzić na odpoczynkach, poszukiwaniach kamieni i patyków, moczeniu kijków w strumyku czy w końcu próbie wynegocjowania tego, że idziemy dalej, odpowiadania na pytanie „Kiedy wracamy?” oraz tłumaczeniu, że decyzja o niezabraniu nosidła jest nieodwołalna, bo fizycznie go z nami nie ma. Naprawdę dużo mnie to kosztowało, zwłaszcza że nie było innej dorosłej osoby która, choć na chwilę przejęłaby marudzenie Heli.
Jak się okazało, wycieńczenie Heli wędrówką było krótkotrwałe, bo po powrocie do schroniska pojechałyśmy na obiad na Przełęcz Okraj, a potem do Czech na spacer w koronach drzew w Jańskich Łaźniach, gdzie trzeba było przejść na nogach prawie 3 km — Hela nawet słowem nie pisnęła, że coś jest nie tak!
Drugiego dnia poszłam za ciosem :D Skoro dzień wcześniej przeszła w sumie ponad 10 km, to znaczy, że drugiego dnia też da radę :) Zaplanowałam trasę przez Borową Górę, bo chciałam sprawdzić, czy nadal jest tam tyle jagód (jest), no i dodatkowo była to pętla, co znacznie ułatwia negocjacje z marudzącym człowiekiem (gdyż pętla oznacza, że wracamy do schroniska od samego początku wędrówki ;)). W sumie mój GPS twierdzi, że przeszłyśmy ponad 10 km, sporo czasu spędziłyśmy, szukając oznaczeń szlaku, bo z tym było dość słabo. Drugi dzień był o tyle łatwiejszy, że Hela miała długie okresy, kiedy nie marudziła, bo była zajęta szukaniem szlaku — jak widać, jest to zajęcie dla każdego! Oczywiście szłyśmy znacznie dłużej niż te sugerowane 3 godziny, bo w sumie nie było nas w schronisku ponad 5 godzin.
Oczywiście byłam przekonana, że po tych dwóch dniach Hela nigdy więcej nie wróci w góry. Tymczasem w drodze powrotnej mijałyśmy naszym samochodem górę Ślężę i Hela była oburzona, kiedy okazało się, że nie będziemy tam teraz wchodzić, bo ona miałaby ochotę zdobyć tę górę. Musiałam więc jej obiecać, że w najbliższym czasie na pewno tam przyjedziemy i wejdziemy również na Ślężę. Tym samym raz na zawsze pożegnałyśmy się z nosidłem turystycznym, co prawda tempo naszego marszu jest zatrważająco wolne, ale chodzenie po górach to nie wyścigi ;)
Jeśli macie ochotę samodzielnie sprawdzić, czy Lasocki Grzbiet jest tak fajny, jak piszę i szukacie miejsca noclegowego, to od razu zaznaczam — jest ich tak mało, jak turystów :) Ja oczywiście polecam Schronisko Srebrny Potok! Po pierwsze jest to dobra baza wypadowa, po drugie jest przepięknie położone, więc nawet jeśli nie wyjdziecie w góry, to będziecie mogli nacieszyć oczy widokami, zmoczyć nogi w górskim strumieniu, czy po prostu wsłuchać się w ciszę.
Ja rzecz jasna do schroniska mam ogromny sentyment i naprawdę miałam spore obawy, czy nikt tam niczego „nie zepsuł”. Ale atmosfera w schronisku jest tak wspaniała, że chce się wracać. Nowi właściciele wkładają w prowadzenie schroniska mnóstwo serca. Standard jest oczywiście schroniskowy, więc nie należy spodziewać się żadnych luksusów, ale pokoje w większości mają swoje prywatne łazienki (czyli jednak luksus ;)). Ja byłam pokojem zachwycona — bo przypadła nam „13”, czyli pokój, w którym mieszkałam, gdy do Jarkowic przyjechałam pierwszy raz!
Bardzo spodobało mi się to, jak właścicielka upiększa pokoje własnoręcznie odnawianymi meblami, nadając im wyjątkowy (zupełnie nieschroniskowy) charakter. Jestem wielką fanką schroniskowej pościeli — podczas pobytu oglądałam wszystkie pokoje i chyba na żadnym łóżku nie znalazłam dwóch takich samych kompletów pościeli! Zazwyczaj w schroniskach króluje identyczna pościel, najczęściej biała. Tymczasem tutaj są wszystkie, poza białą! Kiedy Hela zobaczyła w jednym z pokoi pościel z Elsą i Anną to powiedziała, że następnym razem koniecznie musi spać właśnie w tym łóżku!
Kuchnia w schronisku dostępna jest dla turystów, jeśli nie jedziemy dużą zorganizowaną grupą to nie mamy możliwości zamówienia posiłków. My same przyrządzałyśmy sobie śniadania i kolacje. Na obiad można podjechać na Przełęcz Okraj – tam jest jeden bar po stronie polskiej i kilka knajp po stronie czeskiej. Jeśli zdarzyłoby się tak, że zabraknie wam jedzenia, to we wsi jest sklep spożywczy (3 minuty samochodem lub 20 minut na nogach), nie ma więc dramatu — z głodu nikt nie umrze!
Gdyby zamarzyło wam się ognisko, to też nie ma z tym problemu — w pobliżu schroniska, nad potokiem jest przygotowane miejsce ogniskowe, a na polanie przed schroniskiem jest pole do piłki nożnej i siatkówki — tam też można rozbić namiot, jeśli pokój w schronisku to za duże luksusy. Ceny są schroniskowe – za nasze dwie noce w pokoju z łazienką zapłaciłam 130 zł!
Bardzo żałuję, że przyjechałyśmy tam tylko na dwa dni i, że byłyśmy same. Następnym razem zabieramy całą ferajnę! No i jak się okazało zdjęć też za mało zrobiłam, ale chodzenie po górach z czterolatką niestety nie sprzyja wykonywaniu jakichkolwiek pobocznych zadań. Jak pojadę tam następnym razem to się poprawię i dorzucę do wpisu trochę więcej zdjęć gór ;) Teraz musicie zaufać mi na słowo – góry są piękne, puste i idealne dla tych, którzy w górach cenią ciszę i spokój!