Każdy rodzic, który ma więcej niż jedno dziecko (w tym co najmniej jedno mówiące) doskonale kojarzy teksty w stylu: „Mamo, a on/ona zabrała mi moje klocki!!!”, „Mamo, on/ona mi przeszkadza!!!”, „Mamo, on/ona mnie bije!!!”, „Mamo, zabierz go/ją stąd!!!” itd. Takich konfliktów nie da się uniknąć, wybuchają zazwyczaj wtedy kiedy rodzic zdąży wygodnie usiąść na kanapie z herbatą i książką. Zamiast cieszyć się ciszą, spokojem i lekturą, jesteśmy chcąc nie chcąc wplątywani w konflikty osób trzecich. Pamiętam z dzieciństwa, że moja mama bardzo nie lubiła kiedy prosiliśmy ją o interwencję. Zresztą my po jej interwencji często żałowaliśmy, że nie rozwiązaliśmy naszego konfliktu sami. Ale nas była trójka i względnie łatwo było konflikt rozwiązać wykorzystując przewagę liczebną. Już od najmłodszych lat uczyłam się, że demokracja polega na sile większości i od początku czułam, że ma to swoje wady :) Niestety jeśli mamy dwoje dzieci konfliktów nie da się rozwiązać za pomocą głosowania, bo zawsze będzie remis.
Kiedy urodziła się Lila i była na tyle mała, że nie można jej było posądzać o złośliwość czy wykorzystywanie swojej pozycji w domu staraliśmy się przekonać Franka, żeby jej ustępował. Padał wtedy wiekowy argument „ustąp młodszemu” (albo bardzo niegenderowy argumenty „ustąp dziewczynce”). Dla mnie jest to argument z kosmosu, bo niby dlaczego mamy we wszystkim ustępować młodszym. Zresztą coś czuję, że gdyby ludzkość zaczęła globalnie stosować się do niego, to szybko stoczylibyśmy się w otchłań zapomnienia. No, ale na tamten czas było to najbardziej racjonalne podejście i sprawdzało się dosyć dobrze. Oczywiście po jakimś czasie odbiliśmy się od bardzo oczywistych konsekwencji naszego podejścia. Niespełna dwuletnia Lila zrozumiała, że wystarczy głośno i dramatycznie zapłakać, a z naszej strony w stronę Franka leciały teksty w stylu „Franuś, co jej robisz?”, „Franuś, pozwól jej”, „Franuś, daj to jej”. Istny koszmar bycia starszym bratem.
Przemyśleliśmy własną postawę i dość szybko zmieniliśmy podejście. Zaczęliśmy się interesować konfliktami naszych dzieci, byliśmy przy nich na każde „Mamo!!!! Tato!!! A on/ona…!!!!”. Wysłuchiwaliśmy obu poszkodowanych stron i wydawaliśmy wyroki. Tym razem Franek prędko zrozumiał, że niemówiąca Lila jest łatwym do pokonania przeciwnikiem. W praktyce nasze „rozprawy sądowe” wyglądały tak, że Franek opowiadał historie, w których zawsze był tą poszkodowaną stroną, nie do końca dawaliśmy mu oczywiście wiarę i całość kończyła się rozdzieleniem wyjącego rodzeństwa. No bo „skoro nie potraficie się bawić razem, to będziecie się bawić osobno”, co oczywiście było dla nich karą największą, bo nie po to przecierpieli razem dwa lata, żeby teraz bawić się w jedynaków. Znowu skucha.
Udało się przy trzeciej próbie. Odnalazłam genialny, skuteczny w 100% i do tego łatwy do wprowadzenia sposób na rozwiązywanie konfliktów między rodzeństwem. Wygląda to tak: robisz sobie herbatę, kawę, drinka lub po prostu bierzesz z lodówki piwo, włączasz telewizor, konsolę lub bierzesz do ręki książkę, siadasz na kanapie, bądź w fotelu i zaczynasz się delektować chwilą. W tym momencie dobiegają do ciebie pierwsze odgłosy narastającego konfliktu, a po 5 sekundach następuje oczekiwane „Mamo!!! Tato!!! A on/ona…!!!”. Co robisz? Pogłaśniasz telewizor, radio, czy cokolwiek innego z czego wydobywa się dźwięk zagłuszający Twoje dzieci. Jeśli akurat czytasz książkę, to skupiasz każdą komórkę swojego ciała na tej książce tak, aby w jak największym stopniu wyciszyć wszystkie bodźce z otaczającej Cię rzeczywistości. Jedyne co teraz może Cię przywrócić do rzeczywistości to odgłosy walki albo zapach krwi, póki żaden z tych bodźców do Ciebie nie dotrze to nie przerywasz relaksu. Po mniej więcej 3 minutach możesz ściszyć telewizor, bo konflikt zniknie.
Tak, moi drodzy rodzice. Okazuje się, że dzieci potrafią sobie same świetnie radzić w sytuacjach konfliktowych. W większości przypadków nie dochodzi do przemocy, bo dzieci się uczą, że jest ona nieskuteczna – w końcu zapach krwi przyciąga rodziców i wtedy osoba, która jest najmniej poturbowana obrywa za wszystkich. Obserwowałam w ostatnim czasie kilkanaście sytuacji konfliktowych między Lilą i Frankiem (oczywiście tak, żeby oni nie widzieli, że ja widzę) i okazało się, że im więcej jest sytuacji, w których zostawieni są sami sobie tym łatwiej idzie im rozwiązywanie konfliktów. Dzisiaj zaczęli się kłócić o to, w jaki sposób powinni zdemontować poduszki na kanapie (#firstworldproblems) i po początkowym nawoływaniu mnie do zajęcia roli sędziego i odbiciu się od mojej obojętności poradzili sobie zupełnie sami. Całość trwała może 2 minuty, i jedyna cena jaką musiałam za to zapłacić było słuchanie przez 2 minuty ich krzyków z dosyć bliskiej odległości. Nie musiałam wchodzić w rolę sędziego, nie musiałam zastanawiać się czy lepiej, żeby to małe poduszki leżały na ziemi, czy lepiej, żeby jednak te duże, nie musiałam szukać trzeciego ugodowego sposobu na ściągnięcie poduszek z kanapy. Siedziałam przy stole i czytałam gazetę. W gruncie rzeczy po to mam więcej niż jedno dziecko, żeby one z tego korzystały, żeby uczyły się budowania relacji z innymi ludźmi, żeby nauczyły się szanowania odmienności innych ludzi i znajdowania sposobu na załagodzenie konfliktów i przekonywania innych do swoich racji bez użycia siły. Dlatego ja im już więcej w kłótniach przeszkadzać nie zamierzam, oni będą się uczyć budowania relacji z innymi, a ja będę miała czas dla siebie. W ten prosty sposób jeden z licznych rodzicielskich obowiązków pod tytułem „Reakcja na kłótnie” zniknął z naszej dłuuugiej listy.
W ramach tłumaczenia się potencjalnym hejterom wyjaśniam, że moje dzieci przepadają za swoim towarzystwem, bardzo się kochają i dbają o siebie na wzajem. Fakt występowania konfliktów jest raczej naturalny i nie jest wynikiem moich zaniedbań rodzicielskich oraz spędzania wolnego czasu na fejsie.