W zeszłym roku trochę na wariackich papierach postanowiliśmy spędzić przełom października i listopada na nartach. Chciałam zrobić zimowe zdjęcia już na początku listopada i dość szybko okazało się, że zima w tym terminie występuje tylko na alpejskich lodowcach. A jak już alpejskie lodowce, to głupio by było nie zabrać ze sobą nart. W tym roku zdecydowałam, że powtórzymy zeszłoroczną wyprawę, ale już lepiej przygotowani, nie na wariackich papierach. W ten oto sposób, kiedy wy bawiliście się na halloweenowych imprezach, my kończyliśmy trzynastogodzinną podróż do austriackiego Kaprun. Czy warto było wyjeżdżać na czterodniowy weekend w Alpy, skoro połowę tego weekendu spędziliśmy w samochodzie? Oczywiście, że tak! Gdyż jeden listopadowy dzień spędzony na słonecznym lodowcu wart jest każdej podróży.
Kiedy szukałam odpowiedniego miejsca na taki szybki wypad na narty, to skupiłam się na tych lodowcach, które leżą najbliżej Polski. W zeszłym roku wybraliśmy Dachstein, który nie powala, jeśli chodzi o długość tras czy ilość wyciągów, ale za to jest bardziej przyjazny początkującym narciarzom. W tym roku wybór padł na zachwalany Kitzsteinhorn, który co prawda nawet na początku listopada prezentuje się lepiej niż większość polskich ośrodków narciarskich w środku sezonu, ale jednak jest bardziej wymagający, w związku z czym troszkę się na nim z Helą wymęczyłam. To znaczy – ja się wymęczyłam. Hela bawiła się przednio, zasuwając po wielkich muldach na czerwonej trasie, kiedy ja schodziłam na zawał serca ;)
Jeśli chcecie zobaczyć, jak dzieciaki bawiły się na nartach to koniecznie obejrzyjcie nasz film <3 A po filmie czytajcie dalej!
Miejscowość Kaprun, która leży kilka kilometrów od lodowca, znajduje się prawie 1100 km od naszego domu. To akurat tyle, że jesteśmy w stanie ogarnąć taką trasę w jeden dzień. W sumie cała nasza podróż trwała 13 godzin – wyjechaliśmy wcześnie rano, więc wieczór mogliśmy już spędzić w przepięknym mieszkaniu znalezionym na bookingu. Nocowaliśmy w apartamencie AlpinResort, którego był tak ładnie urządzony i przytulny, że poważnie zastanawiałam się nad tym, czy damy radę z niego wyjść rano – dzieciaki dorwały się do PlayStation, a my mieliśmy do dyspozycji saunę (chociaż moje serce podbiła pralnia z suszarką bębnową!). Tak bardzo nam się tam spodobało, że jeśli będziemy jeszcze kiedyś w okolicach Kaprun, to na pewno znowu wynajmiemy ten apartament. Wam też go polecam, jeśli tylko będzie wolny, bo z tego, co się zorientowałam, jest raczej popularny. I jak już będziecie go sobie oglądać na booking.com, to niech was nie przestraszy cena w sezonie, bo my zapłaciliśmy za 3 noce niecałe 1500 zł, a że byliśmy w sumie w 2 pary i 3 dzieci to powiedziałabym, że zapłaciliśmy za ten pobyt bardzo mało.
Żeby dostać się z Kaprun na lodowiec Kitzsteinhorn, należy podjechać kilka kilometrów samochodem (lub autobusem) do dolnej stacji wyciągów. Potem czeka nas płacz rzewnymi łzami podczas kupowania nie najtańszych karnetów, a następnie rozpoczyna się dość długa wycieczka w górę – na szczyt prowadzą aż cztery wyciągi, co przy wyprawie z trójką dzieci jest małym utrudnieniem, bo wcale nie jest łatwo nie zgubić któregoś dziecka przy przesiadce z jednego wyciągu na drugi :D No, ale potem już nic nie stoi między nami a ośnieżonym stokiem <3
A na nartach dzieciaki miały do wykonania ważne zadanie, bo w Alpy zabraliśmy ze sobą spodnie i kurtki narciarskie z najnowszej kolekcji Cool Club Skiwear Performance, które można kupić w SMYKU! Franek, Lila i Hela sprawdzali, czy te narciarskie stroje zdają egzamin w praktyce.
Kurtka Franka / Spodnie Franka
Z czysto technicznego punktu widzenia narciarska kolekcja Cool Club ma dobre parametry techniczne. Wodoodporność jest na poziomie 8000 mm, co chroni nie tylko przed ulewnym deszczem, ale i nie pozwala przemoknąć, kiedy dziecko będzie siedzieć na mokrym śniegu. Natomiast oddychalność tkaniny wynosi 3000 g/m²/24h – czyli tyle, że dzieciaki śmigające na nartach przez kilka godzin w ogóle nie były spocone. Właściwości termiczne też są bardzo dobre – w kurtkach i spodniach użyto ociepliny PrimaLoft, która nie tylko daje ciepło, jest miękka w dotyku, ale w 80% została wyprodukowana z materiałów przetworzonych! Jeździliśmy na nartach w bardzo słoneczny dzień i temperatura na stoku wynosiła ok. 0°C, dzieciaki miały pod spodem tylko bieliznę termiczną i nie było im ani zimno, ani gorąco.
Ubrania Cool Club Skiwear Performance mają klejone szwy, a wszystkie niezakryte zamki są gumowane. Wewnątrz kurtki znajduje się zapinany na napy pas przeciwśnieżny, a w rękawach znajdziemy dodatkowe elastyczne mankiety z otworem na kciuk, które po pierwsze chronią ręce przed chłodem, jeśli trzeba na chwilę zdjąć rękawiczkę, a po drugie zapobiegają dostawaniu się śniegu do rękawa. Na dole kurtki są ściągacze, gdybyśmy mieli chęć dodatkowo zabezpieczyć pupę dziecka przed śniegiem i chłodem. Hela, która dwa razy zamiast zejść z wyciągu dała się przeciągnąć orczykiem po śnieżnej zaspie, sprawdziła osobiście, że nogawki, mankiety i pas śnieżny dobrze chronią przed dostaniem się śniegu do wewnątrz.
Kurtki mają aż cztery kieszenie zewnętrzne (w tym każda ma kieszeń na karnet w rękawie) oraz jedną lub dwie kieszenie wewnętrzne. Bez problemu dzieci zmieszczą w kieszeniach karnet, dokumenty, pieniądze czy dodatkowe cienkie rękawiczki.
Spodnie mają odpinane i regulowane szelki, dzięki czemu starsze dzieci mogą jeździć bez szelek, natomiast przy młodszych mamy pewność, że spodnie nie opadną do kolan. Również szerokość spodni jest regulowana w pasie.
Oczywiście spodnie mają to, co w narciarskim ekwipunku jest najważniejsze, czyli podwójną nogawkę. Wewnętrzna część jest rozpinana i zakończona gumką, dzięki czemu można łatwo nałożyć tę część na but narciarski, tak by ochronić nogi przed śniegiem. Zewnętrzna nogawka również jest rozpinana, więc nie trzeba jej na siłę wciskać na zazwyczaj szeroki but.
Zarówno kurtki, jak i spodnie mają odblaskowe elementy, które zwiększają widoczność dzieci na stoku, jeśli przyszłoby wam jeździć wieczorem.
Dzieci były zachwycone swoimi narciarskimi strojami – nie zmarzły, nie przegrzały się, miały gdzie schować karnet, no i każdy uważa, że to właśnie jemu trafił się najlepszy zestaw kolorystyczny :)
Jeśli zdecydujecie się na zakup tych narciarskich kompletów, to zwróćcie uwagę na to, że w SMYKU zimowych kurtek i spodni jest dużo. Żeby znaleźć te zaprojektowane z myślą o małych narciarzach trzeba albo spojrzeć na metki, albo wybrać dokładnie te wzory i kolory, które mają na sobie moje dzieci :) Warto o tym pamiętać, bo na nartach naprawdę przydaje się kieszonka na karnet w rękawie czy odpinane szelki w spodniach :)
Kurtki narciarskie z kolekcji Skiwear Performance kosztują 219,99 zł (rozmiary do 128/134) lub 239,99 zł (rozmiary od 134/140). Natomiast spodnie kosztują 149,99 zł (mniejsze rozmiary), albo 159,99 zł (większe rozmiary). Za komplet trzeba więc zapłacić niecałe 370 zł lub 400 zł w zależności od rozmiaru. Cena jest bardzo atrakcyjna, jeśli porówna się ją z ceną odzieży narciarskiej o podobnych parametrach innych marek, a jeśli weźmiemy pod uwagę to, że w SMYKU często są promocje, to może się okazać, że to będzie naprawdę bardzo dobry wybór.
Zanim po dniu jeżdżenia na nartach wróciliśmy do naszego cudnego apartamentu w Kaprun, to jeszcze rzutem na taśmę udało nam się zobaczyć panoramę Alp z wysokości ponad 3000 m n.p.m. Potem musieliśmy już gnać na dół, by przed zamknięciem zdążyć na wszystkie 4 wyciągi prowadzące na parking :)
Drugiego dnia nie spędziliśmy na nartach. Po pierwsze dlatego, że już jednodniowe karnety dla całej rodziny kosztują fortunę, po drugie dlatego, że na początku sezonu nie ma się co forsować na nartach, a po trzecie dlatego, że Alpy na początku listopada są nadal piękne i warto je zobaczyć także podczas górskiej wyprawy na nogach. Ponieważ na turystykę alpejską nie mamy zbyt dużo czasu, to zawsze wybieramy jakieś jedno piękne miejsce, które warto zobaczyć na żywo. Dokładnie mówiąc, tą selekcją zajmuje się u nas Agnieszka-fotografka, która przegląda Instagram w poszukiwaniu jakichś zjawiskowych lokalizacji. Potem sprawdzamy, czy aby na pewno nie jest to Grossglockner, czy inny Mount Blanc i idziemy wdychać alpejskie powietrze, podziwiać widoki, skręcać kostki i wpadać do strumyka!
W tym roku wybór padł na jeziora zaporowe Wasserfallboden i Mooserboden znajdujące się w pobliżu lodowca Kitzsteinhorn. Podczas wędrówki zweryfikowaliśmy nieco nasze możliwości oraz wzięliśmy pod uwagę konsekwencje tego, iż dla Austriaków od połowy października skończył się sezon na turystykę pieszą i postanowiliśmy, że dotarcie do pierwszego jeziora zaporowego będzie wystarczające, by zaliczyć ten dzień do udanych. Tak czy inaczej, było to 12 km na nogach i ponad 600 m przewyższenia, więc na koniec i tak wszyscy byli wykończeni. Bohaterką dnia była oczywiście Hela, która całą trasę przeszła na nogach, a kiedy na koniec wpadła do strumienia (ale tak wpadła, że od pasa w dół była przemoczona), to nawet się nie zająknęła i dzielnie przeszła w mokrych spodniach i butach ostatnie 15 minut do samochodu! Przy okazji nasza hardcorowa testerka przekonała się, że jej kurtka jest wodoodporna ;)
Po tej wycieczce byliśmy tak zmęczeni, że przez pomyłkę wysłaliśmy dzieci do łóżek o 18.00, bo wydawało nam się, że jest już koło dziewiątej wieczorem. Jak już się zorientowałam, że może jednak jest trochę za wcześnie i zapytałam się dzieci, czy nie chcą jednak wyjść z łóżka, to okazało się, że Hela już śpi, a Lila i Franek wolą leżeć i słuchać audiobooka! W sumie dobrze się złożyło, bo następnego dnia pobudkę mieliśmy przed piątą, a o szóstej musieliśmy ruszyć w drogę do Polski. Tak czy inaczej, warto było ten przedłużony weekend spędzić w Alpach i bardzo liczę na to, że te wyjazdy staną się naszą coroczną tradycją.
Wpis powstał przy współpracy ze sklepem SMYK.
Zdjęcia: Agnieszka Wanat